-

lukasz-swiecicki

O prezentach czyli wuj pański

O prezentach czyli wuj pański

Zagadnienie prezentów dla lekarzy jest co najmniej kłopotliwe. Wiem, że krąży na ten temat wiele zupełnie niemiłych historii, a pewnie część osób ma nawet własne niedobre doświadczenia w tym względzie. Z drugiej jednak strony dawanie lekarzom prezentów ma, przynajmniej w Polsce, długą tradycję i trudno temu zaprzeczyć.

Tak czy owak ten felieton nie dotyczy zagadnień etycznych, drogich prezentów, ani żadnych łapówek. Nie twierdzę, że takich problemów nie ma, ani że nie są to problemy, ale ten felieton akurat o tym nie jest. Postanowiłem napisać krótką historię najbardziej prawdziwych prezentów, które podarowano mi z czystej życzliwości, i które mogłem przyjąć (o ile mogłem) bez żadnych wyrzutów sumienia.

Ta kategoria prezentów miała w nomenklaturze mojego rodzimego oddziału szpitalnego (nazywanego na ogół po prostu „siódemką”) nazwę „dary serca”. W określeniu tym oczywiście pobrzmiewała ironia, ale w moim odczuciu, była to ironia bardzo delikatna. I było też uznanie. Trudno to oddać na piśmie, ale gdyby czytelnicy mieli kiedyś okazję wpaść do mnie, to powiem im jak się prawidłowo wymawia „dary serca”. Tylko nie próbujcie tego robić sami w domu, bo raczej przekombinujecie. Bez wizyty u mnie się nie obejdzie.

Oficjalnie tytuł „dar serca” został po raz pierwszy przyznany sosnowemu patykowi z lasu. Był to zwykły, mocno krzywy i raczej cienki patyk sosnowy. Został jednak przez pacjenta przymocowany do drewnianej podstawki i podarowany mi w prezencie. Zdobił pokój lekarski przez kilka pokoleń lekarzy. Oglądanie go i zgadywanie co to właściwie może być stanowiło ulubione zajęcie wszystkich młodych lekarzy (a może raczej starych, którzy oprowadzali tych młodych?). Zdaje się, że słynny patyczek zaginął dopiero podczas ostatniego remontu, a więc już dobrze w XXI wieku (nawiasem mówiąc remont nie obejmował pokoju lekarskiego, a jedynie resztę oddziału, więc zaginięcie patyka wygląda dość tajemniczo; stanowczo na rusztowanie się nie nadawał).

Ale patyczek nie był pierwszym „darem serca” w moim życiu. Chronologicznie na pewno pierwsza była pasta do zębów (chyba Signal). Byłem wtedy stażystą tuż po studiach. W sklepach pasty nie było już od miesięcy, było to wkrótce po zakończeniu Stanu Wojennego, i w tamtych realiach pasta do zębów była czymś bajecznym. Biorąc jednak pod uwagę, że była to malutka tubka, dziś pewnie byłaby nazwana próbką, to jednak był to dar serca. Co nie zmienia postaci rzeczy, że umyłem nią zęby i poczułem się bosko. Może nawet umyłem kilka razy, ale to już nie wiem, bo podzieliłem się z żoną oraz dziećmi. Na pewno daliśmy dzieciom popatrzeć przynajmniej.

Bardzo ważną rolę w moim życiu odegrała rama do lustra. To musiało być już później (niż pasta), bo z tego co pamiętam pacjentka kupiła ją dla mnie w Odessie. Zasadniczo intencjonalnie pacjentka, która chyba w tym celu uciekła ze szpitala, miała zamiar kupić lustro. Pojechała pociągiem z Warszawy do Odessy i od razu z powrotem, z lustrem. Pacjentka wytrzymała tę podróż, lustro nie. Do Warszawy dojechała rama, więc dostałem ramę. Od ponad 20 lat rama stoi w pokoju lekarskim na siódemce, ale raz w roku jest wręczana jako nagroda przechodnia, osobie, która najlepiej prezentowała się (naukowo) w ciągu ostatniego roku. Jak prezencja – to lustro. Dar serca.

Może ktoś uzna ramę za dziwny prezent, ale w tej kategorii zjawisk to dopiero początek. Przekonałem się o tym, kiedy pewnego dnia do drzwi mojego mieszkania zapukał pan z dużym, nieforemnym pakunkiem. Pan okazał się ojcem pacjenta. A pakunek?

-„To ul. Model warszawski. To na Warszawę powinien być dobry. Złoży se doktor”

-„???? A po co?”

-„No nie wiem, a jak inaczej? Luzem będzie pszczoły trzymał? Bo mam rój w aucie. Zara przyniese”.

Bardzo długo musiałem tłumaczyć, że na pierwszym piętrze kamienicy na Żolborzu, no to po prostu nie da się pszczół hodować. A sam ul – proszę zrozumieć, po co pusty ul na balkonie.

-„-To przecie mówie, że rój w aucie..”..

Na szczęście udało się wykręcić i do dziś nie mam ula na balkonie.

Przez długi czas myślałem, że nie zetknę się już z równie zabawnym prezentem jak rój pszczół w warszawskim ulu. Myliłem się. Nadszedł „wuj pański”.

Miałem kiedyś arystokratyczną (nie w sensie dosłownym, raczej chodzi o sposób zachowania) pacjentkę, z jeszcze bardziej arystokratycznym (również absolutnie nie dosłownie) mężem. Podczas leczenia mąż dawał mi wiele razy do zrozumienia, że ma zamiar mnie hojnie obdarować, więc ze sporym niepokojem oczekiwałem tego momentu. Na szczęście przyszedł z pustymi rękami. Prezent okazał się deklaracją:

-„Przyjmijmy hi-po-te-tycznie” – zaczął mąż pacjentki, w pierwszej chwili zacząłem się obawiać, że dostanę hi-po-po-tama, którego będę musiał ukrywać przed żoną – „przyjmijmy więc hi-po-te-tycznie, że na lotnisku warszawskie zawita WUJ PAŃSKI, a pan w tym momencie a-bso-lu-tnie nie będzie w stanie WUJA owego odebrać!”.

Osłupiałem, i to było widać. –„Już tłumaczę” – uspokoił ofiarodawca – „ w tej-że chwili wkraczam ja! Tu jest mój wizytowy bilet. Pan dzwoni, ja w tym samym momencie jadę na lotnisko. Odbieram WUJA. Katastrofa zażegnana!! Zawsze. W dowolnej chwili.” Pamiętacie film „Taksówkarz”? Jak Robert De Niro mówi „anytime, anywhere..”. Kultowa scena z mojej młodości i mam to na żywo.

Od tej pory WUJ PAŃSKI stał się pewnym standardem nie do pobicia. Jest to prezent nieistniejący co prawda fizycznie, ale doskonale omnipotencjalny. Wuj Pański może się wydarzyć w każdym momencie waszego życia.

W moim niestety nie, bo nie mam ani jednego wuja… Spieszę tu uspokoić trzech mężczyzn, których obecnie nazywam wujkami – wszystkich Was kocham i szanuję, z pewnością się Was nie wyrzekam, jednak, jeśli chodzi o ścisłość, nie jesteście moimi Wujami, lecz żonami moich Ciotek.. Słownik Kopalińskiego wskazuje, że tego typu powinowaty to „pociot”. Przykro mi bardzo. Na co dzień nie używam słowa „pociot”, bo niespecjalnie brzmi, ale wuj to wuj (jak mawiał pan Zagłoba), a pociot to jednak nie wuj. W związku z tym w moim przypadku Wuj Pański nie może zostać wykorzystany. Co nie zmienia faktu, że jest to piękny prezent. Prze-piękny.

I to nas w zakończeniu tej historii prowadzi do wnuka mego (czyli wnuka pańskiego) Tośka – Tosiek dostał w prezencie sówkę imieniem Edek i byłoby mu (Tośkowi, choć może też Edkowi) miło, gdyby ten fakt został przeze mnie odnotowany. Mówisz – masz, Tosiu!



tagi: prezenty  wuj pański  dar serca 

lukasz-swiecicki
26 października 2021 12:57
5     1240    12 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

chlor @lukasz-swiecicki
26 października 2021 19:52

Przeczytałem z przyjemnoscią.

"U mnie", czyli na uczelni technicznej starym problemem były prezenty od dyplomantów, którymi nieuchronnie były flaszki "lepszych" napojów. Co roku przybywało w szafie niepijalnej, cuchnącej whisky. Chyba ta idiotyczna tradycja zaczeła szczęśliwie zanikać jakieś 7 lat temu. Zatem studenci zakładali po pierwsze:  że każdy naukowiec pije, po drugie - nie jest alkoholikiem, bo alkoholik pije napoje tanie, zaś ktoś kto spożywa dużo whisky jest po prostu smakoszem.

 

 

zaloguj się by móc komentować

lukasz-swiecicki @chlor 26 października 2021 19:52
26 października 2021 21:41

Oczywiście, flaszki to zupełnie inny problem, ale raczej nie poświęcę mu felietonu. Musiało by mnie bardzo natchnąć, a tak dużo to jednak nie piję..

zaloguj się by móc komentować

KOSSOBOR @lukasz-swiecicki
26 października 2021 23:23

"Wuj Pański" absolutnie wymiata! :)))

Jeden z pacjentów Taty miał tzw. żółte papiery, ale dzielnie prowadził punkt ksero. Udało mu się wyjechać do Ameryki i po powrocie był szalenie "amerykanski". Po wizycie żegna się z Tatą i słyszymy: panie doktorze, to do tumoroł. 

"To do tomorrow" - zostało już na zawsze w słowniku domowym.

zaloguj się by móc komentować

Grzeralts @lukasz-swiecicki
27 października 2021 07:38

Ja pamiętam żywego indyka. I zająca, który wisiał w sieni i "kruszał", aż odpadł od belki. Historie podarków usłyszane od taty były generalnie liczne, jedna pani zdołała np. dać pewnemu "niebiorącemu" chirurgowi pieniądze schowane w firmowo zapakowanej i zafoliowanej bombonierce (a były to czasy, gdy nikt raczej nie miał w domu maszyny do foliowania) - on nie lubił słodyczy i zaniósł czekoladki asystentom, nierozpakowane, oczywiście.

A flaszki swego czasu (dawno temu) jeden chirurg kumulował w szafce na książki w pokoju lekarskim (bo nie pił), profesor któregoś dnia szukał czegoś i te wszystkie flaszki wypadły na niego. Była z tego straszna awantura, z obowiązkowymi pogadankami o piciu w pracy i finalnie oficjalnym zakazem trzymania jakichkolwiek flaszek w służbowych szafkach. 

zaloguj się by móc komentować

atelin @lukasz-swiecicki
28 października 2021 10:28

"Tak czy owak ten felieton nie dotyczy zagadnień etycznych, drogich prezentów, ani żadnych łapówek. Nie twierdzę, że takich problemów nie ma, ani że nie są to problemy, ale ten felieton akurat o tym nie jest. Postanowiłem napisać krótką historię najbardziej prawdziwych prezentów, które podarowano mi z czystej życzliwości, i które mogłem przyjąć (o ile mogłem) bez żadnych wyrzutów sumienia."

I bardzo dobrze.

Ja też kiedyś "korumpowałem". Byłem kiedyś na rozmowie z kierownikiem pewnego działu w pewnej firmie i zuważyłem kolekcję modeli czołgów. Na następną rozmowę przyniosłem w prezencie model, którego nie miał. Gość był mój! A to tylko 80 PLN wydane w Składnicy Harcerskiej w PDT we Wrocku.

Byłem również na rozmowie z panią prokurator i zauważyłem oszkloną WIELKĄ PONIEMIECKĄ SZAFĘ z kolekcją słoni. Na drugą rozmowę przyniosłem jakiegoś słonika ze sklepu typu "wszystko za 5 zł". Pani się bardzo wzbraniała z przyjęciem tej korzyści majątkowej, ale po moim tłumaczeniu uległa.

Tego typu łapówki nie są łapówkami.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować