Nadal inwestuję
Nadal inwestuję
W zeszłym roku, pewnie gdzieś tak o tej porze, pisałem o swoich problemach ze złomiarzem Zbyszkiem (pewnie nikt już nie pamięta, więc zaraz przypomnę ten tekst). A potem już nic na ten temat nie pisałem. Tak jakby się wszystko skończyło.
Oczywiście gdybym to ja za to wszystko odpowiadał, to może by się i skończyło. Szczerze mówiąc gdyby to ode mnie zależało, to w ogóle by się nic nie zaczęło. Ale to przecież Żona…
Więc prędzej piekło zamarznie niż my odpuścimy sprawę budowy w Izbicy nad Zalewem Zegrzyńskim.
Cały czas się coś działo i to działy się rzeczy bardzo, bardzo epickie oraz wymagające wręcz homeryckiego pióra, albo co najmniej twainowskiego. Ja się czuję za słaby do tych niezwykłych wydarzeń.
Tak w skrócie to właśnie mamy wylane fundamenty.
Ale żeby tak rozszerzyć tę wypowiedź to płytę fundamentową.
No dobra, będę precyzyjny - ciepłą płytę fundamentową.
Żeby już nie było niedomówień to ona, ta płyta, jest czymś tam cienkim, co już niestety nie pamiętam czym.
Jak dla mnie to wszystkie te kwestie nie tyle nawet nie mają znaczenia, ile są po prostu absurdalne. Nie mogę zrozumieć jak to się dzieje, że znaczna większość ludzi mieszka w domach. Przecież ci ludzie nic nie wiedzą o technologii budowy własnych mieszkań!!!
No tak, ale po co mają wiedzieć?
Otóż moja Żona uważa, że niezbędnie powinni. Nie pamiętam już dobrze Jej argumentów, ale były celne i liczne. Naprawdę szkodzicie sami sobie, jeśli nie wiecie dokładnie jak powstał dom w którym mieszkacie. I jaką macie płytę fundamentową. Dosłownie i w przenośni rzecz jasna.
No więc jestem z Wami. Ja z tego wszystkiego nic nie rozumiem. Natomiast moja Żona - chyba wszystko!!
Przychodzi do mnie regularnie z ogromnym i stale rosnącym plikiem planów, projektów, szkiców i pyta mnie czy to powinno być tu, a tamto tam.
Nie polecam odpowiadania „Tak, tak kochanie”. Wkrótce się okaże, że pomyliliście strych z piwnicą (u nas oczywiście nie ma piwnicy, bo jest ta płyta; tyle to nawet ja rozumiem), a taras z oknem z tyłu budynku. Co gorsza można jeszcze pomylić saunę z kuchnią. Ostatecznie w obu miejscach jest dość ciepło, ale tak łatwo się człowiek z tego nie wytłumaczy.
Na pewno także nie pomoże mówienie „A to już jak sobie tam życzysz kochanie”. Jest jasne, nawet dla mnie, że człowiek, który tak odpowiada wcale nie jest grzeczny i miły, tylko po prostu niezainteresowany.
A bądź tu zainteresowany jeśli nic z tego wszystkiego nie rozumiesz…
Tymczasem wszystko wskazuje na to, że to całe budownictwo, czy co to tam naprawdę jest, to sport tylko dla mężczyzn.
Nie jestem feministą, przypuszczalnie daleko mi do tego, choć również nie jestem antyfeministą. Po prostu, zupełnie na poważnie, nie myślę w ogóle w tych kategoriach. Podział ludzi na kobiety i mężczyzn ma oczywisty sens, ale w żadnym wypadku nie przebiega ten podział wzdłuż linii lepszy - gorszy, bardziej kompetentny - mniej kompetentny, a nawet brzydszy - ładniejszy. Nie widzę takich podziałów, a już na pewno nie widzę tego w sposób uogólniający.
Nie jestem więc zdania, że „wszyscy mężczyźni lepiej znają się na projektach budowlanych”, „wszystkie kobiety lepiej pieką ciasta”, „wszyscy mężczyźni są lepszymi kierowcami”, „wszystkie kobiety lepiej opiekują się dziećmi”.
To są zupełne nonsensy. Są mężczyźni, którzy lepiej gotują, są kobiety, które lepiej budują. To raczej dość oczywiste i dla mnie jest to także naturalny sposób myślenia (mężczyźni z pewnością lepiej grają w tenisa, no ale to nie jest aż tak ważne).
Okazuje się jednak, a zawsze mnie to dziwi, że tak nie jest dla wszystkich. Moja Żona o tym wie. Ja się dopiero dowiaduję.
Pan Arek od fundamentów zaczyna w piątek. Jak dla mnie - niech tam sobie muruje, skoro to jego praca. Ale Żona uważa, że to trzeba jechać i patrzeć. To przecież może sama jechać. I okazuje się, że to nie ma sensu. Bo pojechać to mam głównie ja. No to ubieramy się…
— Co ty tam zakładasz?
— No co? Sandały. Przecież gorąco…
— Na budowę?? Zabieraj gumiaki!
— Ale ja w tym nie chodzę nawet jak pada. Ja nie uznaję kaloszy.
— Ty może nie. Ale panowie od fundamentów na pewno uznają.
Zakładam kalosze. Ze wstrętem. Ja kaloszy nie noszę i tyle. No, ale to dla sprawy. Krawata też nie używam, a na ślubie przecież miałem…
Potem jedziemy na plac budowy. Żona oczywiście przygotowana. Ma wszystkie możliwe papiery, wie gdzie uchodzi, która rura i co jest z czym połączone. Ja się w ogóle nie orientuję.
Wcale nie dlatego, że mnie to nie obchodzi. W końcu to ma być też mój dom. Ja też wydaję na niego sporo pieniędzy! Ale ten problem mnie po prostu przerasta…
Oczywiście nie daję tego po sobie poznać. Stoję sobie, popatruję, na kalosze splunę, coś tam mruknę. Panowie patrzą na mnie może nie z jakimś szacunkiem, ale z pełnym zrozumieniem. Przyjechał pan inwestor i „się patrzy”. Tak powinno być. Gorzej z tą kobitą co tak tu skacze i o wszystko pyta. Posłało by się ją w diabły, no ale inwestor w kaloszach patrzy, to nie można.
Właśnie po to ja tam jestem, żeby moja Żona dostała jednak jakąś przemyślaną odpowiedź na swoje słuszne wątpliwości i pytania.
Bo tak, to by się dowiedziała, że „będzie zadowolona”. Już sprawdzaliśmy.
Ale ja sobie tak tylko marudzę o budowie, a rzecz jest o wiele głębsza. Chodzi, ni mniej ni więcej, tylko o demokrację.
Otóż demokracja nie polega na tym, że każdy właściciel domu zna się dokumentnie na jego konstrukcji. Demokracja nie oznacza, że jeśli ja mam taki sam głos w wyborach jak ty, to jutro możemy się zamienić stanowiskami pracy. Powiedzmy sobie szczerze - choć jesteśmy równi wobec prawa, ja jestem ewidentnie głupszy. Nic nie rozumiem ze szkiców budowy.
Ale to nie znaczy wcale, że jeśli coś pójdzie nie tak, to ty mi możesz powiedzieć „no, ja ci wójta nie wybierałem; jest demokracja i tylko ty będziesz odpowiadał za własną głupotę”. Pozornie to niby o to chodzi. A przecież nie. Jesteś mądrzejszy - a więc powinieneś się mną zaopiekować. Ja mogę dla Ciebie (ale to już dla Ciebie) założyć te kalosze, ale to Ty będziesz musiał pomysleć.
Może kiedyś będę się mógł odwdzięczyć. A może i nie. Któż to wie? Na pewno będę się starał.
I w tych kaloszach będę pracował na Twój szacunek. Ale planów to po prostu nie dam rady…
tagi: demokracja budowa
![]() |
lukasz-swiecicki |
8 czerwca 2025 13:03 |
Komentarze:
![]() |
MarekAd @lukasz-swiecicki |
8 czerwca 2025 17:46 |
O! Budowa, nie zazdroszczę. Zmagam się z tym już 5 rok. U mnie było trochę podobnie, bo też żona się wszystkim zajęła. Wymyśliła, zaprojektowała, szukała, załatwiała. Ja wdrażałem się w to wszystko powoli, jak to mam w naturze.
Płyta fundamentowa odpadła w przedbiegach, bo jej koszt kilkakrotnie przekraczał zwykłe fundamenty, a oszczędność na ogrzewaniu, to są jakieś pomijalne promile, które nigdy nie zwrócą ceny wyjściowej. Dodatkowo, mamy malutenką piwniczkę, która jest moim zdaniem niezbędna w domu. Szkoda, że nie zrobiliśmy większej, ale cóż pierwszy dom buduje się dla wroga.
Co do pilnowania robotników jest to rzecz wręcz kluczowa. Każdego, na każdym etapie budowy. Na szczęście moja połowica jest bardzo dokładna i nieufna. Nie uznaje żadnych autorytetów i sama wszystko sprawdza. Dzięki temu znalazła błąd rzędnych terenu u projektanta, błąd pomiaru wytyczenie budynku u geodety, błędy w projekcie u architeka. No mówiąc już o całej masie błędów i niedoróbek u wykonawców. Nad niektórymi musiała dosłownie stać nad głową, żeby dobrze wykonali swoją robotę, np. szalunki pod schody. Reakcja każdego na kontrolę żony to oczywiście wściekłość, że kobieta wytyka im błędy, zamiast potulnie przejść nad nimi do porządku dziennego. W miarę postępu prac coraz więcej robię samemu, teraz to już praktycznie wszystko, bo święty spokój jest najważniejszy. Minusem jest rozciągniecie budowy w czasie, ale w życiu podobno nie cel jest najważniejszy, a droga :)