Mój Tata
Dokładnie sześć lat temu, 27 grudnia 2015, odbył się pogrzeb mojego Taty, Antoniego Święcickiego. Tata Zmarł pięć dni wcześniej. Z pogrzebem trzeba się więc było zmieścić między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem...
Nie pisałem o Tacie, choć mniej więcej rok przed Jego śmiercią poświęciłem Mu cały felieton. O tym, jak leczył mnie z grypy..
Nie napisałem nawet żadnych wspomnień. Choć oczekiwano tego po mnie. Nie jest tak łatwo powiedzieć czemu tak się stało, czy też czemu się nie stało, to znaczy czemu nie pisałem. Z pewnością nie dlatego, że nie było o czym. Nie był mój Tata osobą, obok której mógłbym przejść obojętnie. Z różnych, bardzo różnych, powodów. Może po prostu zbyt dużo chciałbym napisać i zbyt mocno mnie to jakoś jednak boli.
Ze śmiercią mam tak, że zrozumiałem, iż wszyscy umierają. Mam wrażenie, że naprawdę to zrozumiałem. Więc nie mogę mieć żadnych oczekiwań i wydaje mi się, że nie mam. Mój smutek nie wynika więc z brak akceptacji śmierci.
Nie wynika także z tego, że mam poczucie, że czegoś sobie nie powiedzieliśmy. Choć śmierć Taty bardzo mnie zaskoczyła, jednak zachowywałem się przezornie i spędzałem z Nim w szpitalu bardzo dużo czasu. Nie bardzo chciał rozmawiać, ale mam poczucie, że to co mieliśmy sobie powiedzieć, zostało jednak powiedziane, jeśli to tylko możliwe, do końca.
Nie liczyłem na to, że Tata będzie pierwszym nieśmiertelnym, nie zostawiliśmy także spraw niedopowiedzianych. Nie powinienem być smutny. Czyli jestem bez powodu.
A może chciałem napisać zbyt wiele? Spróbuję dzielić to na wątki.
To głównie Tata sprawił, że zostałem lekarzem. I nie tylko zostałem lekarzem, ale też zawsze byłem szczęśliwy z tego powodu, że nim zostałem. Zawsze. Uświadomiłem sobie to w pełni, kiedy (raz w życiu) pomyślałem o zmianie zawodu. Miałem sporo dzieci, mało pieniędzy i jakąś ciekawą propozycję. Miałem to przemyśleć. We śnie uświadomiłem sobie, że mogę przestać być lekarzem. I to był całkowity koszmar. Nie wiem czy inni lekarze tak mają. Niektórych o to pytałem, mówili, że nie mają. Nie wiem czy mówili prawdę. Ja nie mógłbym nie być lekarzem i na pewno to się zaczęło od Taty.
Mój Tata był lekarzem wiejskim, a dokładnie rzecz biorąc „leśnym”. Nie był miejskim lekarzem pokojowo-kanapowym, takim jak ja, tylko prawdziwym dzikim egzemplarzem z Puszczy Kampinoskiej – bo tam właśnie miał swoją ekologiczną niszę.
Puszcza Kampinoska okresu mojego dzieciństwa była lasem podmokłym, dziś trudno w to uwierzyć patrząc na półpustynię, którą stał się ten obszar chyba głównie na skutek nieprzemyślanych działań człowieka. W każdym razie były w Puszczy jeziorka – niewielkie, ale dało się w nich nawet pływać. Te jeziorka były źródłem jednego z pierwszych moich medycznych objawień.
Asystowałem Tacie w pracy, nie wiem kiedy to się zaczęło, ale w moich wspomnieniach „od zawsze” byłem włączany do różnych zajęć lekarskich, z pewnością było tak już podczas mojej nauki w szkole podstawowej, i jako szczególnego rodzaju wolontariusz doceniłem znaczenie obserwacji lekarskiej. Do gabinetu weszła mama z dzieckiem pokrytym dość szczególną wysypką, Tata rzucił okiem, zamruczał i powiedział „hmmm Jeziorko Izabelińskie?”. Mama dziecka była pod wrażeniem. Ja też. Nie muszę chyba dodawać, że miał rację.
Odniosłem wrażenie, że na podstawie wysypki umie odróżnić jeszcze kilka innych zbiorników wodnych. Czy naprawdę umiał? Dziś, jako człowiek stary i zgorzkniały, znacznie starszy niż Tata był w tym moim wspomnieniu, oczywiście powątpiewam w tę zdolność. Ale przecież tak naprawdę nie o to chodziło! Wysypka, jak wysypka, z tego jeziorka czy z tamtego – postępuje się z nią przecież tak samo!
Ale uwaga: mama dziecka dostrzegła osobiste zaangażowanie i zainteresowanie lekarza, a młody adept ma okazję do namysłu czym jest dokładna obserwacja i jak ważny jest kontekst, środowisko mojego pacjenta. Lekcja była doskonała, bo zapamiętałem ją na całe życie. Jakie ma przy tym znaczenie „dosłowna” prawda? To była prawda głębsza niż woda w wymienionych stawach…
Inna historia, inna obserwacja. Dzwoni mama małego dziecka, problem – biegunka. Tata: „Proszę przynieść co najmniej trzy ostatnie kupy, jeśli ma pani więcej to też chętnie”. Takie czasy – pieluszki wielorazowe, w wielu domach nie ma bieżącej wody, więc wszystko to sobie w kącie gdzieś leży. Oj, pewnie nawet więcej niż trzy ostatnie, jeśli biegunka porządna. A pod koniec lat 60-tych dzieci na wsiach, także w pobliżu Warszawy!, umierały niekiedy z powodu zwykłych biegunek.
Dziś trudno w to uwierzyć, tak, jak trudno byłoby o te trzy ostatnie kupy – cała fizjologia znika przecież natychmiast wraz z jednorazowym pojemniczkiem-pieluchą zostawiając dziecko zawsze czyste, pachnące i z nawilżoną pupką. Wszyscy tacy jesteśmy – czyści i pachnący, a potem takie niesamowite zdziwienie, kiedy trzeba umierać.. Jak to??? Nie da się nawilżyć??
Wracając do trzech ostatnich kupek – Tata potrafił z nich naprawdę wiele wyczytać, w tym wypadku jestem przekonany, że magii było mniej niż w przypadku jeziorek, a wiedzy więcej. Ale dla mnie była też informacja dodatkowa i w świetle mojego lekarskiego życia ważniejsza od tego, czy w kupce był śluz czy go nie było, informacja ta brzmi – nie wolno się brzydzić, lekarz nie patrzy na pacjenta przez pryzmat smrodu, brudu, czegoś czego chce uniknąć – lekarz zbiera informacje, lekarz myśli, a brzydzenie się przeszkadza w myśleniu!
Nie chcę uderzać w patetyczną nutę o potrzebie prawdziwego kochania człowieka. Nawet jeśli lekarz nie chce kochać, choć moim zdaniem i Taty zdaniem to jest konieczne, ale nawet jeśli nie chce, to i tak nie może się brzydzić. Bo musi myśleć, a brzydzenie się w myśleniu przeszkadza.
Takich lekcji było bardzo dużo. Właściwie wszystkie pamiętam, jeśli nie dokładnie, to w każdym razie pamiętam czego miały mnie uczyć. Czy nauczyły? Chciałbym. Ale najważniejsze jest to właśnie, że zrozumiałem jak bardzo mi zależy na tym, żeby rozumieć co się dzieje z innymi ludźmi.
Ostatnie dni Jego życia były też ostatnią lekcją – najważniejsze były msze święte w szpitalnej kaplicy. Musieliśmy się jak najszybciej umyć, w coś czystego przebrać, znaleźć jakiś wózek. Dobrze, że ksiądz kapelan w Instytucie Hematologii zawsze się spóźnia… Dzięki temu my mogliśmy zdążać. I zdążyliśmy jakoś. Chyba ze wszystkim. A może i nie…
tagi: tata
![]() |
lukasz-swiecicki |
27 grudnia 2021 15:27 |
Komentarze:
![]() |
moreno @lukasz-swiecicki |
27 grudnia 2021 16:30 |
Zazdroszczę Panu!
Ja nie miałem tyle szczęścia. Ojciec zmarł w wieku 40 lat/więzień Stutthof/. Miałem wtedy 10 lat i pamiętam
go leżącego na kanapie a siebie koło niego odganiajacego muchy/mama kazała/.
Pamiętam do dzisiaj, że któregoś razu, kiedy zobaczył iż tęsknie spogladam przez okno na grajacych kolegów powiedział- idź do nich.
Pognałem ochoczo- do dzisiaj tego żałuję i pamiętam, a jakże.
![]() |
Magazynier @lukasz-swiecicki |
27 grudnia 2021 19:33 |
Dar rozeznawania, tak jak go opisuje św. Jan od Krzyża, niezbędny w tym fachu.
Pański Ojciec to mistrz.
![]() |
malwina @moreno 27 grudnia 2021 16:30 |
27 grudnia 2021 23:18 |
niech Pan nie żałuje: pański ojciec wyciągnął wnioski. Po tym co przeszedł, chciał, żeby Pan był w Życiu tak długo jak to możliwe, a że był Polakiem, to wiedział, że to nasze polskie "możliwe" jest bardzo względne.
Niech się Pan modli za jego duszę ale niech pan nie żałuje.
Pomodlę się za pańskiego ojca.