-

lukasz-swiecicki

Między nami pacjentami

Między nami pacjentami

Kiedyś, ponad pięć lat temu lata temu, obiecywałem, że jeszcze napiszę o pacjentach, którzy leżeli razem ze mną w oddziale neurochirurgii wówczas, gdy pewien pan kierowca, patrząc w inną stronę, postanowił wybić mi z głowy resztki mózgu, które pozostały po wypadku na nartach. Wówczas, po wypadku narciarskim, też leżałem na tym samym oddziale neurochirurgicznym (pozdrowienia dla profesorów Czernickiego i Koszewskiego!) i też z jakimiś pacjentami zapewne, ale po prostu tamtych pacjentów już trochę nie pamiętam. Patrz resztki mózgu.

O swojej pisarskiej obietnicy trochę już zapomniałem. Trochę też jednak było czy jest tak, że trudno mi wspominać niektóre okoliczności. To było bardzo bolesne, nigdy nie myślałem, że ból tak boli. To nie są rzeczy do częstego opowiadania.

Trochę do odpowiedzi wywołał mnie Leon. Tu krótkie pytanie konkursowe – którym z moich dziewięciorga wnucząt jest Leon? Odpowiedź pod felietonem.

Otóż podczas niedawnego Dnia Wszystkich Świętych (czyli wkrótce zasadniczo po bardziej znanym halołinie) udaliśmy się wszyscy na Cmentarz Powązkowski. Leży tam wiele osób z mojej rodziny, ponieważ tak się wydarzyło, że jestem rodowitym warszawiakiem i właśnie tam mam bliskich. Kulminacyjnym punktem wizyty jest stary rodzinny grobowiec rodziny Dycków i Święcickich, w którym leży między innymi mój dziadek Maciej Święcicki.

W tym roku moja Żona postanowiła być dydaktyczna i zadała grupie wnucząt pytanie: „A kim był ten pan, który tu leży dla dziadka Łukasza?”. Zapadła krępująca cisza. Potem Leon powoli podniósł łapkę. Niby edukacja domowa, ale wie, jak się zachować. „Bardzo proszę Leon” – zachęciła Żona. „Pacjentem??” – zaryzykował Leon.. „Jak to? Czemu pacjentem?”. „No bo dziadek zawsze chodzi do pacjentów, to pewnie na groby też”. To przenikliwa odpowiedź mojej późnej latorośli.

A prawdziwa prawda jest taka, że dziadek nie tyle do pacjentów chodzi, co sam jest pacjentem chodzącym. Obecnie chodzącym dla ścisłości. Co więcej, drodzy Czytelnicy, wy wszyscy, choć może dziadkami nigdy nie zostaniecie, na czym tracicie rzecz jasna, to pacjentami zostaniecie bez wątpienia. Lekarze myślą, że są lekarzami, co więcej, pacjenci też myślą, że lekarze są lekarzami. Ale lekarze są po prostu pacjentami i czasem bywają kim innym.

I dlatego przypomnieli mi się pacjenci z neurochirurgii z początku kwietnia 2015. Tuż koło mnie leżał pan Wiesław z Suwalszczyzny, który pięknie śledzikował. Naprzeciwko bardzo ciemnoskóry, chyba po prostu Afro-afrykanin, który ze znanych mi języków mówił tylko w specyficznym dla Afryki angielskim. No, trochę mówił. Pod oknem leżał pan Bogdan, który spadł ze schodów niosąc śledzie, w opinii własnej żony niósł zupełnie co innego i bardzo się spieszył, ale pan Bogdan nie potwierdzał. A przy drzwiach leżał bezimienny pacjent, który jak się później okazało miał po prostu delirium. A dokładniej delirium tremens. Wszystkich historii, które nam się wydarzyły tu z pewnością nie opiszę. Ale jedną sobie właśnie przypomniałem.

W początkowym okresie pobytu strasznie odjeżdżałem. Dostawałem mnóstwo narkotyków, bo byłem nieco zmasakrowany na twarzy i w okolicach. Może nie powinienem was straszyć, ale ostatecznie myślę, że te felietony czytają lekarze, jeśli ktokolwiek, a oni chyba powinni wiedzieć: narkotyki nie działają!

Zawsze, przez całe życie, myślałem, że jak kogoś bardzo boli i nie może już wytrzymać, to jednak przyjdzie siostra-nurs (bo nie siostra-sister) i da mu taki zastrzyk i… No i co?

Po tym zastrzyku się odjeżdża. Osobiście. A ból zostaje. Czyli one, te narkotyki, działają przeciw osobie, a nie przeciw bólowi. Zapewniam was, że to jest spora różnica w smaku. Kiedy więc po raz któryś odjechałem, a byłem na wyjeździe niemal cały czas, a potem na chwilę powróciłem, zobaczyłem przy swoim łóżku jakieś rzeczy – chyba sok pomarańczowy, bo przecież jeść nie mogłem no i pewnie jakieś skarpety czy coś, których tam przedtem nie było.

Musiałem wyglądać na zdziwionego, bo obywatel ciemnoskóry uznał, że trzeba mi wyjaśnić sytuację i huknął „Jor łajf łos hijer, jor łajf!!!”. Tu trzeba dodać, że obywatel był bardzo umięśniony, duży i bardzo ciemny, więc jak tak wołał „jor łajf”, to moc w tym była, że ho ho. Słyszący jednak te słowa pan Wiesław, który z uporem rozmawiał z Afro-afrykaninem jedynie po rosyjsku, ponieważ był zdania, że jest to język obcy powszechnie zrozumiały, postanowił przetłumaczyć mi angielskie okrzyki.

„On mówi, że się panu kocyk zsunął! Kocyk!” – pokazał na wszelki wypadek na migi, a następnie na użytek ciemnoskórego obywatel dodał „nie wołnujsia czornyj, my zaraz kocyk profesoru poprawim i będzie fertig”. Chciałem się roześmiać, no ale to akurat było wówczas niemożliwe. Więc uśmiałem się w duchu i postanowiłem kiedyś opowiedzieć tę historyjkę.

Czyli jest tak – jesteśmy odjechani, ktoś do nas coś mówi w języku nie swoim, ale i nie naszym, a ludzie obok, którzy w ogóle tego języka nie znają, tłumaczą to na swoje przez nasze i odpowiadają tamtym w języku, którego sami nie znają i którego też nie znają tamci.

I tak wygląda nasze życie i komunikacja z ludźmi w dużej większości. A kocyk jest w rezultacie poprawiony więc ostatecznie nie ma się co wołnować. Wszystko zostaje między nami pacjentami. Musimy tylko pamiętać, że właśnie nimi jesteśmy.

PS. Leon jest oczywiście moim drugim wnukiem, po Tytusie.



tagi: komunikacja  szpital  pacjenci 

lukasz-swiecicki
18 grudnia 2021 10:12
2     723    11 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

stanislaw-orda @lukasz-swiecicki
18 grudnia 2021 14:38

takie obrazki z tzw. prozy życia pozytywnie wpływają na  ostrość dostrzegania kontekstów  naszej własnej sytuacji.

Plusik, oczywista

zaloguj się by móc komentować

SalomonH @lukasz-swiecicki
19 grudnia 2021 01:08

Ostatnio miałem okazję być pacjentem i przekonałem się, co w tym zajęciu jest najgorsze. Zastrzyki jednak pomagają, bo człowiek nie bardzo klei jedno z drugim i jest w stanie znieść innych pacjentów. Wróciłem do sali po dość poważnym zabiegu i okazało się, że w tym czasie moi towarzysze z sali się wypisali. Miałem do dyspozycji wygodne łóżko, mogłem na noc uchylić okno, jak się w nocy zbudziłem, to mogłem sobie przy lampce godzinkę poczytać, drzwi się ładnie zamykały, nikt w zasadzie nie przeszkadzał i rano zrobiło mi się żal, że ja też do wypisu, bo lepiej miałem jak w domu, dopóki sobie nie przypomniałem, że zaraz przyjmą kogoś i trzeba go będzie znosić, a on będzie musiał znosić mnie. Czar prysł. Wypisali mnie jeszcze przed śniadaniem, a było 9:30. O najdziwniejszych porach jest się karmionym jako pacjent.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować