-

lukasz-swiecicki

Menażeria czyli zwierzęta w rodzinie wielodzietnej

Menażeria czyli zwierzęta w rodzinie wielodzietnej

Dziś w nocy wrócił do mnie Gekuś, zwany też Skoczusiem, czyli należący do mojego najstarszego wnuka Tytusa, zwanego też Tytkiem, gekon orzęsiony. Opisywałem już swoje przygody z Gekusiem podczas wiosennego lockdownu w ubiegłym roku. W zasadzie nie były to przygody, ale patologiczne przeżycia, które określiłem jako epidemiozę. Odsyłam do tamtego felietonu, może go zresztą po prostu opublikuję jeszcze raz.

 

Nocna wizyta Gekusia, oczywiście nieoczekiwana, związana z wyjazdem Tytka na obóz, przypomniała mi o wszystkich naszych zwierzętach. Zapewniona bezsenna noc i taką też miałem. Bo tych zwierząt i przeżyć z nimi związanych było tak niezwykle dużo..

 

Pierwszy był Korek, nieodżałowany jamnik szorstkowłosy, który zginął przejechany przez jakiegoś zboczonego kierowcę niemal u stóp mojej 22 letniej wówczas żony, prowadzącej wózek z malutką Anielką. Uciekłem z zajęć wojskowych i w mundurze moro zbierałem ciało z ulicy Zajączka. A potem zrobiłem pogrzeb z honorami wojskowymi..

 

Następna była wariatka Foczka, chart polski, piękna, łaciata wariatka. Foczka miała zwyczaj rozpędzać się do mniej więcej 60 km na godzinę, a potem skakać na wybrane dziecko -Anielka miała 4 lata, Maja 3, Ola około roku… Uderzone w ten bilardowy sposób dziecko przelatywało zupełnie imponującą, olimpijską, odległość i wbijało się głową w błoto. Rzuty bez wbicia nie były zaliczane… Foczka była psem bardzo wysokim i zręcznym, umiała otworzyć każdą szafkę i lodówkę. Na Wielkanoc 1988, kiedy rodzina wyszła na rezurekcję, Foczka zjadła za nas całe śniadanie. Drugiego nie mieliśmy, zostały nam jaja.

 

W tym trudnym związku wytrzymaliśmy ze dwa lata. Gdyby to zależało w pełni od nas, to trwalibyśmy pewnie i 15, bo z natury jesteśmy wierni i twardzi, ale moja Babcia, widząc nasze nieszczęście, nie konsultując się z nami, podarowała naszego psa chłopcu imieniem Mateusz. Mateusz bardzo był w Foczce zakochany, chodził z nią na wystawy i nawet widzieliśmy naszego psa w telewizji. Po kilki latach dowiedzieliśmy się, że Foczka zginęła podczas jednej ze swoich durnych pogoni za samochodem. Charty tak miewają.

 

A potem to naprawdę się zaczęło. Bo dzieci dorosły na tyle, że były w stanie zająć się zwierzętami. I każdy miał pozwolenie na swoje. Mieliśmy więc w domu (równocześnie rzecz jasna!):

  1. papużkę falistą o nazwie Papuzik (była samicą, ale to się okazało później), która przyleciała do nas sama przez okno;
  2. Kota perskiego pod nazwą Bagieta;
  3. Teriera szkockiego Szpulcię;
  4. Dwa żółwie greckie – Gadzika i Tofika;
  5. Miniaturowego królika Karola Gordona Dupkę;
  6. Psa Babci – pudelka o imieniu Pchełka;
  7. No i jeszcze jakieś rybki, które podczas wakacji zagotował opiekujący się nimi wujek źle nastawiając termostat.

Hierarchia między zwierzętami nie była wcale taka oczywista. Kot niewątpliwie gonił psa – to znaczy Szpulcię, bo Pchełka była całkowicie sterroryzowana i nawet się nie ganiała. Żółwie skradały się po kryjomu i gryzły w palce moich pacjentów. Stąd też wszyscy pacjenci byli ostrzegani, że nie można przychodzić na wizyty w sandałach. Taki dress code i już. Papuzik wyciął w kocu okienko, przez które wyglądał i strasznie się darł. A kiedy już wszystko było w jakim takim ruchu do pokoju wbiegał Karol Gordon, robił wielki wyskok i w wyskoku sikał na wszystkie zwierzęta i wszystkie ściany. Karola bali się wszyscy, ponieważ był furiatem.

Na końcu przychodziła Bagieta, która nie wdawała się w interakcje z innymi zwierzętami, ponieważ jej życiowym zadaniem było wychowywanie nas czyli ludzi. To znaczy, że jeśli ktoś zostawił na wierzchu buty, kapcie lub na przykład walizkę – to Bagieta do nich sikała i to tak, że się górą przelewało, nawet z kaloszy. A jeśli ktoś się położył nie tam, gdzie powinien zdaniem Bagiety, to na niego rzygała. Wkrótce już wszyscy chodzili jak w zegarku. Buty do dziś chowamy natychmiast po zdjęciu, a przecież Bagieta nie żyje już z 15 lat…

 

W zasadzie zwierzęta miały charaktery zgodne z właścicielami, ale, ponieważ moje dzieci czytają te felietony, to może już lepiej nie będę pisał, które zwierzę było czyje. My wszyscy i tak to wiemy.

 

Czy to wszystko miało jakiś sens? Czy rodziny wielodzietne, w których i tak bez przerwy się coś dzieje, powinny sobie robić w domu zwierzyniec i trzymać menażerię? Jestem głęboko przekonany, że właśnie tak! Nic tak dobitnie, dobrze i długotrwale nie uczyło nas czym jest odpowiedzialność w praktyce, czym jest wytrwałość, konsekwencja w miłości. Dziś tak często słyszę od swoich pacjentów „no co ja zrobię, przecież się zakochałem”, więc oczywiście muszę zostawić małżonka, pewnie też dzieci, ale co ja zrobię?

 

Może jeśli ktoś w dzieciństwie musiał wyprowadzać psa, choć było zimno i padał deszcz, i nie mógł psu powiedzieć „no co ja ci zrobię?”, albo musiał chować buty, żeby mu kot nie nasikał i nie mógł powiedzieć „a ja chcę mieć buty tutaj”, to może jednak ktoś taki nauczy się czegoś o hierarchii zjawisk. Pewne rzeczy muszą być wykonane, a pewne sprawy muszą być załatwione. Po prostu muszą. I nie ma tu nic do rzeczy to, że akurat ci się wydaje, że się na przykład zakochałeś. No to się odkochaj, jeśli to ci przeszkadza w wykonywaniu obowiązków wynikających z miłości.

 

Jeśli naprawdę wyszliśmy z Raju, to mieszkaliśmy tam w ciągłym otoczeniu mnóstwa Zwierząt. Może tak trzeba myśleć, jeśli chcemy tam wrócić?



tagi: zwierzęta  rodzina 

lukasz-swiecicki
10 października 2021 18:57
6     1438    15 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Maginiu @lukasz-swiecicki
10 października 2021 20:24

Kontakt ze zwierzętami - zwłaszcza takimi, które akceptują dominację człowieka, a człowiek bedący ich właścicielem także  je akceptuje takimi jakie są i czuje potrzebę opieki nad nimi, jest dla mnie jednym z najwspanialszych, najmilszych  i satysfakcjonujących  doznań w życiu.

Problem w tym, że z upływem czasu, a więc także z wiekiem, te doznania są coraz bardziej głębsze, a więc siłą rzeczy bardziej... tragiczne. Na stare lata dwa zdarzenia mocno mnie dotknęły i spowodowały prawie nie kończącą się traumę - ciężko było mi się pozbierać. Do tego stopnia, że czuję że opowiadanie o tych przeżyciach jest jakby ich spłyceniem, zubożeniem i wręcz wulgaryzacją. No cóż, ostatnim koniem opiekowałem się 23 lata, miałem go od jego wieku trzech lat. Wezwany nagle do stajni, stałem przy koniu, a on stał ze złamaną nogą i z ufnością wtulał z bólu mi łeb pod pachę - a ja mogłem podjąć tylko jedną decyzję...

Wystarczy, po co ja o tym opowiadam...

 

 

zaloguj się by móc komentować

stanislaw-orda @lukasz-swiecicki
10 października 2021 22:22

 ... z ulicy Gen. Józefa Zajączka (Żoliborz).

Wiem, bo mam na tej ulicy mieszkanie.

zaloguj się by móc komentować

MarekBielany @lukasz-swiecicki
10 października 2021 22:25

Ja bym dodał do tagi: dress code.

 

P.S.

Pamiętam Śiwka mojego Dziadka (ten był od pracy, ale Dziadek pozwolił mi pozować wierzchem). Dawne czasy od huśtawki do Śiwka.

Dobrze pamiętam dzień jak Śiwek został włożony na wóz i pojechał do weterynarza. Wrócił ! na czterech ( i nigdy nie jeździł na nartach).

:)

zaloguj się by móc komentować

Tobiasz11 @lukasz-swiecicki
10 października 2021 23:19

Ma pan absolutną rację.

W naszej wielodzietnej rodzinie mieszka z nami 8 kotów, 5 psów i mnóstwo pomniejszej zwierzyny - gady, płazy, ptaki, ryby.

Każde ma swój niepowtarzalny charakter i dogaduje się lepiej lub gorzej z resztą.Nasze dzieci nie wyobrażają sobie domu bez zwierzaków chociaż związanych z nimi obowiązków mają dużo.

Kolejny fajny pana wpis

zaloguj się by móc komentować

atelin @lukasz-swiecicki
11 października 2021 09:41

"Żółwie skradały się po kryjomu i gryzły w palce moich pacjentów. Stąd też wszyscy pacjenci byli ostrzegani, że nie można przychodzić na wizyty w sandałach."

Może napisze Pan notkę o skuteczności takich terapii?

zaloguj się by móc komentować

Brzoza @atelin 11 października 2021 09:41
11 października 2021 18:25

Opartej na podgryzywaniu żółwiowym? A jest taka?

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować