Kto z kim przychodzi na wizytę u psychiatry
Kto z kim przychodzi na wizytę.
To będą takie migawki z 40 lat mojej praktyki psychiatrycznej. W żaden sposób to nie pogłębione naukowo ani też żadnej statystyki nie robiłem. Tak więc nie przyjmuję reklamacji, że ktoś tam myśli, że jest inaczej, albo czytał, że jest inaczej, albo coś tam jeszcze.
To więcej niż możliwe. Że czytał, że doświadczył. Ja mam takie doświadczenia i o swoich jedynie piszę. Może z nich coś ciekawego wynika, a może i nie. Dla mnie są ciekawe.
Jeszcze raz od początku. Prowadzę prywatną praktykę psychiatryczną od 1987 roku. Chyba od jesieni. To jest około 38 lat. W szpitalu pracuję trochę dłużej, ale to o czym dziś chcę napisać dotyczy mojej praktyki prywatnej.
W przeciwieństwie do znacznej większości znanych mi psychiatrów (piszę tak tylko przez grzeczność i delikatność, bo tak naprawdę mam na myśli wszystkich znanych mi psychiatrów) od początku przyjmowałem pacjentów tylko i wyłącznie we własnym domu (oczywiście jeździłem też do domu pacjentów jeśli to było konieczne). Nigdy nie spotkałem psychiatry, który by tak robił. Ale też nigdy się tym nie przejmowałem, że nikt tak nie robi. Czyli - ja przyjmuję pacjentów u siebie w domu. Nie znam nikogo, kto by tak robił (to nie znaczy, że takich osób nie ma. Ja ich nie znam po prostu).
Piszę o tym, bo to mogło mieć (być może) wpływ na szczególny dobór grupy pacjentów.
Mam dużo różnych obserwacji i pewnie będę o nich pisał, ponieważ mój czas przydatności do spożycia pomału się kończy i czas na podsumowania (oczywiście żartuję, proszę o spokój, jest rzeczą oczywistą, że mam zamiar żyć wiecznie i zawsze przyjmować pacjentów. Sądzę, że będę pierwszą w Świecie osobą, której się to uda. Ktoś przecież musi być pierwszy…).
Dziś jednak tylko o jednej obserwacji.
Kto z kim przychodzi na wizyty. Nie wiem czy to jest ważne, ale odnotowałem pewne prawidłowości i one się utrzymują stale od niemal 40 lat. Więc coś w tym pewnie musi być.
Prawdopodobnie większość osób przychodzi do mnie sama. To znaczy, że ja widzę na wizycie tylko jedną osobę. Nie musi to znaczyć, że ta osoba nie została przez kogoś namówiona na wizytę. Często została, ale o tym nie mówi, bo na przykład nie uważa tej informacji za ważną i ja po prostu tego nie wiem. Ponieważ nie wiem, więc nie piszę. Stąd zastrzeżenie, że „prawdopodobnie”.
Nie będę się w tym tekście zajmował osobami, które przyszły same. O nich będzie innych felieton. Jeśli go napiszę.
Tym razem piszę tylko o osobach, które z kimś przyszły.
Moim zdaniem na pierwszym miejscu są żony (partnerki), które przyprowadziły mężów (partnerów). To znaczy, że taki układ spotykam najczęściej. Według mnie najczęściej nie chodzi tu o żony nadopiekuńcze tylko o zwyczajnie opiekuńcze. To nie jest nic nadzwyczajnego (zdaniem tych żon rzecz jasna!), że przyprowadzają męża. Do laryngologa też go prowadziły. I do kardiologa. Szczerze mówiąc to również do dentysty. Bo inaczej by nie przyszedł.
Są różne próby wytłumaczenia dlaczego właściwie mężczyźni, statystycznie rzecz biorąc, nie lubią chodzić do lekarza. Bo z pewnością przyczyną nie jest „nieprzejmowanie się własnym zdrowiem”. Mój pierwszy ordynator (szczerze mówiąc chyba jedyny, ale lepiej brzmi pierwszy) czyli dr Antoni Kalinowski mawiał „najgorszy pacjent to chłop hipochondryk”. Czyli bez wątpienia takie zjawisko istnieje - mężczyzna nadmiernie przejęty swymi chorobami, tak to chyba można nazwać.
I ten mężczyzna chętnie o tych chorobach rozmawia. W towarzystwie. Ale pójść to powiedzieć lekarzowi… Ba! To już niekoniecznie.
Może przyczyna jest atawistyczna - stado zobaczy chorobę i zje biednego pacjenta, a przynajmniej odsunie go gdzieś daleko w porządku dziobania? Może tak jest. Na moje wyczucie (a myślę tu głównie o sobie jako o pacjencie) przyczyna jest mocno atawistyczna i kto wie, czy nie chodzi właśnie o stado.
Mężczyźni przyprowadzający żony to zupełnie inny problem. Tu zwykle mamy do czynienia z nadopiekuńczością mężczyzn. Zazwyczaj problem dotyczy także słabych kobiet, które akceptują i lubią mocne wsparcie. Mówi się o takich osobach „kobieta-bluszcz”. Pewnie to nie brzmi bardzo miło, ale coś w tym przecież jest. Zresztą bluszcz jest piękny i może być całkiem groźny, więc za bardzo bym się na miejscu tych pań nie obrażał ani nie gniewał.
Mężczyźni przyprowadzający do psychiatry swoje żony z reguły wchodzą razem z pacjentkami na wizytę i nie dają się wyprosić. Zresztą pacjentki życzą sobie ich obecności. Nawet jeśli wizyty trwają od lat mężczyźni nadopiekuńczy zawsze towarzyszą.
Z kobietami jest zupełnie inaczej - jeśli przyprowadzają do lekarza swojego mężczyznę, to zwykle z nim nie wchodzą i przyprowadzają go tylko raz lub dwa. Potem, jak już się nauczy, to chodzi sam. Możliwe, że trzeba go wyrzucać z domu, ale żona jest przekonana, że wyrzucony dotrze jednak do lekarza i nie widzi powodu, żeby mężowi zbyt natrętnie towarzyszyć. Wiadomo, kobiety są mądre!
Trzeci rodzaj przyprowadzania to przyprowadzanie dzieci przez rodziców. W moim przypadku chodzi tu jedynie o starszą młodzież (a czasem młodych dorosłych, a czasem całkiem niemłodych dorosłych..), bo takimi prawdziwymi dziećmi się nie zajmuję. Kiedyś chciałem być psychiatrą dziecięcym, ale wyszło jak wyszło.
Rodzice przyprowadzający dzieci mają dwa zasadnicze, i bardzo różniące się od siebie, motywy. Jednym motywem jest zachowanie kontroli. Jeśli dla zachowania kontroli nad dzieckiem, konieczne jest także (konieczne zdaniem tych rodziców rzecz jasna) kontrolowanie jego psychiatry - to są na to gotowi.
Rodzice kontrolujący są sprawcami wielu trudności. Koniecznie chcą wchodzić z dziećmi do gabinetu, pozostawieni za drzwiami - podsłuchują (specjalnie dla tej grupy pacjentów wprowadziłem całkiem głośną muzykę w poczekalni..), pozbawieni możliwości podsłuchiwania - przesłuchują lekarza. Mają swoje koncepcje dotyczące leczenia i nie wahają się ich używać. Trzeba to wiedzieć i nauczyć się z tym żyć, a nawet nauczyć się z tym walczyć. Z różnym skutkiem w praktyce, ale z wiarą w zwycięstwo.
Drugim motywem jest zapewnienie dziecku opieki. Jest to zresztą bardzo częsty motyw i szczerze podziwiam tych rodziców, którzy są zdolni do bardzo dużych poświęceń jedynie dla dobra swoich dzieci, bez żadnego, choćby nieuświadomionego, interesu własnego. Jestem pod nieustającym wrażeniem tych osób, które często znoszą ze strony dzieci bardzo dużo i gotowe są na jeszcze więcej. Miłość rodzicielska jest naprawdę wielka.
Do wielkiej rzadkości należy przyprowadzanie pacjentów przez rodzeństwo. Ale i takie sytuacje się zdarzają. We wszystkich znanych mi przypadkach motywem była prawdziwa opiekuńczość. Nigdy nie miałem żadnych podejrzeń co do jakichś ukrytych motywów. Spotykałem się ze wszystkimi konfiguracjami - siostrami przyprowadzającymi braci, braćmi przyprowadzającymi siostry, siostrami przyprowadzającymi siostry i braćmi przyprowadzającymi braci. Jest takich przypadków naprawdę niewiele, stąd pewnie trudno mi powiedzieć czy w tej grupie zachodzą jakieś szczególne prawidłowości.
Ostatni rodzaj przyprowadzających do dzieci przyprowadzające rodziców, a także wnuki przyprowadzające dziadków, bo i tak się zdarza. Pacjentkami są tu zazwyczaj kobiety. W tej grupie wiekowej po prostu nie ma już zbyt wielu mężczyzn, którzy, przynajmniej w Polsce, żyją około 10 lat krócej niż kobiety… Dzieci, chyba częściej synowie, ale może to tylko moje złudzenie, są często zadziwiająco opiekuńcze, wytrwałe i kochające. Właściwie nie zauważam braku szacunku, braku cierpliwości, czy braku widocznej miłości. To niezwykłe i myślę zazwyczaj, że te, na ogół bardzo stare, kobiety w pełni sobie na taką postawę ze strony swoich dzieci zasłużyły. Ale te dzieci też tak sądzą. Co tym bardziej wskazuje na prawdziwość takiego założenia. Zostały po prostu dobrze wychowane i tyle.
Czy te obserwacje do czegoś się przydają? Mi z pewnością dobrze służą. A innym? Nie wiem. To zależy pewnie również od tego, czy umiałem się nimi podzielić.
Jeśli chodzi o takie najprostsze rady, to z pewnością mam jedną - zawsze trzeba się upierać przy tym, żeby choć przez pewien czas zostać z pacjentem sam na sam. Można się wówczas dowiedzieć o różnych sprawach, których istnienia nawet by się człowiek nie spodziewał i z pewnością ich nie podejrzewał….
tagi: psychiatra towarzystwo wizyta
![]() |
lukasz-swiecicki |
20 czerwca 2025 16:48 |
Komentarze:
![]() |
zkr @lukasz-swiecicki |
20 czerwca 2025 17:44 |
Takie pytanie - czy teraz ludzie chetniej siegaja po pomoc? Chodzi mi o to, ze kiedys bano sie stygmatyzacji, ze "swir" etc
![]() |
lukasz-swiecicki @zkr 20 czerwca 2025 17:44 |
20 czerwca 2025 18:11 |
Tak. Bez wątpienia tak jest.
![]() |
MarekBielany @lukasz-swiecicki 20 czerwca 2025 18:11 |
20 czerwca 2025 23:34 |
może neurolog ma lepsze ?
![]() |
lukasz-swiecicki @MarekBielany 20 czerwca 2025 23:34 |
21 czerwca 2025 00:00 |
To zależy co ma lepsze. Coś lepsze, a coś gorsze. Życie.
![]() |
MarekAd @lukasz-swiecicki |
21 czerwca 2025 03:04 |
Podoba mi się to Pana przyjmowanie pacjentów w domu. To świadczy o pewnej odwadze. Nie boi się Pan swoich pacjentów, a przecież to ludzie z zaburzeniami psychicznymi i różnie mogą reagować. Łatwiej i bezpieczniej spotykać się z nimi w gabinecie na neutralnym terenie, a Pan wybrał własny dom. U psychiatry z takim podejściem czułbym się jako pacjent pewniej i bezpieczniej.
Jeśli ktoś kogoś przyprowadza do Pana to może to świadczyć, że w relacjach między tymi osobami nie dzieje się najlepiej. To wyraz nadmiernej kontroli pod pozorem opieki i troski. Oczywiście to nie reguła, ale mocny sygnał alarmowy. Jeśli na dodatek taka osoba nie chce zostawić pacjenta sam na sam z Panem, no to już przekracza wszelkie granice i taka osoba może być bardziej zaburzona niż potencjalny pacjent.
Jeśli zaś do Pana trafiają dzieci, to jest to moim zdaniem porażka wychowawcza rodziców. Jeśli dziecko jest w takim stanie, że wymaga pomocy psychiatrycznej to odpowiedzialni są za to rodzice. Ich zaniedbania doprowadziły do takiej sytuacji. Rodzice wykazują się troską i wydaje się, że chcą pomóc własnym dzieciom prowadząc ich do psychiatry, jednak ta troska i opieka jest spóźniona. Miłość rodzicielska jest faktycznie wielka, tylko niestety chyba jej za mało, skoro tyle dzieci potrzebuje pomocy psychiatrycznej. Nie mówię tu oczywiście o sytuacjach wyjątkowych, na które rodzice nie mają wpływu, które jednak w moim mniemaniu należą do mniejszości.
![]() |
lukasz-swiecicki @MarekAd 21 czerwca 2025 03:04 |
21 czerwca 2025 09:57 |
Trochę tak, a trochę nie. Z dziećmi po prostu bywa tak, że są mocno chore i to ewidentnie biologicznie. Mając bardzo dobrych i mądrych rodziców. To się zdarza całkiem często i lepiej w takich sprawach nie generalizować.
![]() |
MarekAd @lukasz-swiecicki 21 czerwca 2025 09:57 |
21 czerwca 2025 14:22 |
Jeśli generalizuję to świadomie z pełną premedytacją, choć ja bym tego tak nie nazwał. Raczej staje po stronie słabszego. Na linii dziecko - dorosły chronię dziecko, a wymagam od rodzica. Gdy się taki delikwent stawi z dzieckiem do lekarza, to trzeba by go najpierw przetrzepać, jak to się stało, że doszło do takiej sytuacji? A nie chwalić jaki to on niby odpowiedzialny i troskliwy. Dziecko zbiera cały syf rodzinny i odchorowuje problemy dorosłych. Należy o tym pamiętać.
Moje słowa nie stoją w żadnej kontrze do Pana opinii i doświadczeń. Cieszę się, że dzieli się Pan swoją bogatą historią zawodową, bo dzięki temu mogę poszerzyć własną perspektywę.
![]() |
DrzewoPitagorasa @MarekAd 21 czerwca 2025 14:22 |
21 czerwca 2025 14:45 |
Bardzo drażni mnie obwinianie za wszystko rodziców. Jest to bardzo powszechne we współczesnej psychologii. Nikomu bardziej nie zależy na dobru dzieci niż rodzicom. A na pewno nie psychologom.
Ciekawa jestem czy ma pan dzieci. Ja zanim zostalam rodzicem też byłam bardzo krytyczna wobec innych rodziców, widziałam wyraźnie ich błędy, byłam przekonana że poradziłabym sobie lepiej w podobnych sytuacjach itd.
Gdy zostałam rodzicem okazało się że pewne sytuacje wyglądają zupełnie inaczej "od środka". Nie zawsze rozwiązywałam problemy najlepiej jak można było. Na szczęście moje dzieci wyrosły na zdrowych i odpowiedzialnych ludzi, ale myślę że bardziej pomogły w tym moje modlitwy niż zdolności wychowawcze. Rodzice to też ludzie, niedoskonali tak jak wszyscy, ale na pewno kochają swoje dzieci i chcą ich dobra. Oczywiście pomijam sytuacje patologiczne bo to mniejszość.