-

lukasz-swiecicki

Jeszcze jedno wspomnienie o profesorze Pużyńskim

Jeszcze jedno wspomnienie o Profesorze Pużyńskim

 

8 listopada 2015 roku zmarł prof. Stanisław Pużyński.

Choć pewnie trudno by Mu w to było uwierzyć był dla mnie autorytetem. Nie będę pisał, że wielkim, bo ja i małych za bardzo nie miewam. Ja sobie nie układam życia pod kątem autorytetów i raczej próbuję takie sprawy rozwiązywać z Bogiem. Ale każdemu się może czasem zdarzyć jakiś autorytet...

Mi się wydarzył profesor Pużyński. Było to wydarzenie w 100% przypadkowe. Szwagierka mojej ciotki, prof. Maria Załuska, pracowała w latach 80 tych u prof. Pużyńskiego i umówiła mnie z Nim na spotkanie. Pisałem już o tym.

Może i nic by z tego spotkania nie wyszło, ale jakoś się Profesorowi spodobałem. Albo miał niezwykłą intuicję, albo go Duch Święty prowadził (a to chyba na jedno wychodzi), ponieważ, tak jak to dziś widzę, byłem wówczas gówniarzem bardzo ciężkostrawnym i aroganckim. A poza tym mówiłem, że nie chcę być naukowcem, tylko chcę leczyć ludzi. A Profesor to raczej lubił naukowców…

Mimo wszystko jednak przyjął mnie do pracy. Więc zacząłem pracować. Byłem bardzo pracowity i wręcz mnie roznosiło, ale chciałem nadal jedynie leczyć ludzi. Nie miałem zamiaru niczego pisać! Zwłaszcza, że byłem ojcem czworga małych dzieci, jedynym żywicielem rodziny i miałem minus jedną godzinę czasu na dobę, a i to w dni wolne….

Nigdy bym niczego nie zaczął, nie mam wątpliwości.

I pewnego dnia, gdzieś chyba po trzech latach różnych rozmów, że „wie pan kolego już czas”, „a my tu kolego czekamy” i takich tam, Profesor Pużyński (wzrost chyba ze 150 cm w kapeluszu…, a poza tym dżentelmen w całkowicie angielskim stylu) podszedł do mnie nieoczekiwanie na korytarzu w Instytucie (teraz w tym miejscu jest Klinika Neurochirurgii, wtedy był urocze łącznik z paprotkami – podczas dyżurów chodziłem tam trenować biegi z przeszkodami. Skakałem przez paprotki. Zero uszkodzeń przez lata!! Miałem wyśrubowany rekord. Zupełnie jak ta cudowna Pia Skrzeszowska. Był ze mnie mały Pius…), no więc na tymże sławnym korytarzu, tenże Profesor, wzrostu tejże paprotki, podszedł do mnie i powiedział stanowczo:

- Kolego, gdybym był większy, młodszy i silniejszy, to bez wahania dałbym panu w mordę!

To było piękne wyznanie miłości i lepszego ja już nie potrzebowałem. Dwa lata potem broniłem doktorat, później przyszła habilitacja. Jeszcze przed śmiercią Profesora zostałem profesorem nadzwyczajnym. Z belwederską profesurą mogłem już jedynie pójść na grób.

Profesor Pużyński mówił do mnie w tym czasie już zawsze – „panie profesorze”, oczywiście nigdy nie byliśmy na ty, ani nic w okolicach w ogóle!

Tak też może wyglądać bardzo bliska przyjaźń między mężczyznami.

Siódmego listopada 2015 roku Profesor wygłosił chyba ponadgodzinne płomienne przemówienie, w którym udowadniał, że nie ma czegoś takiego jak psychoza, w zasadzie nie ma czegoś takiego jak choroba psychiczna i psychiatrzy są do niczego niepotrzebni, a wszystko załatwiają neurolodzy. Tak mówił i tyle.

Ja siedziałem w pierwszym rzędzie. Szczęka mi opadała, a świat mi się kończył. Profesor też skończył i wtedy wykrztusiłem:

- Czyli jak Panie Profesorze? Czyli co ja mam teraz robić?

Profesor Pużyński puścił do mnie oczko (przysięgam!)

– Pan się nie martwi… W poniedziałek wpadnę do pana, wszystko wyjaśnię. Jako emeryt mam dla pana tyle czasu, że się jeszcze panu znudzi ze mną rozmawiać. To są proste sprawy – zobaczy pan!

A potem poszedł do domu, położył się i umarł. Testamentu dla mnie nie zostawił.

  1. ja napisałem list do Niego. Kiedyś już publikowałem, bez tych wszystkich wyjaśnień, ale że jutro Zaduszki, a ja raczej uwięziony w więzieniu swojego ciała – no to publikuję jeszcze raz.

List do Profesora Pużyńskiego

List jest jednym z moich ulubionych gatunków. Lubię zwłaszcza listy w butelce – takie które wrzuca się do morza mając jedynie nadzieję. Na co właściwie?

Nigdy nie korespondowałem z Profesorem Pużyńskim, choć jakimś internetowym kaprysem jeszcze dłuższy czas po Jego śmierci, dostawałem od Niego maile… Ale obaj byśmy się zgodzili – maile się nie liczą. A listów do siebie nie pisaliśmy – czas zacząć, kiedy jak nie teraz?

Profesor zmarł nagle i nieoczekiwanie 8 listopada 2015 roku.

Z pewnością nie ma sensu zastanawiać się nad tym, czy taka śmierć – dzień potem kiedy wygłosił mądry wykład i miał okazje podpisywać swoja świeżo wydaną książkę – była śmiercią, którą Profesor „by sobie wybrał”.

Przypuszczam, że nikt nie wybiera. Ale trudno się oprzeć wrażeniu, że było w tym odejściu coś symbolicznego i, że był to dobry i godny symbol. Jakby jednak nie było ta śmierć pozostawiła mnie z otwartymi ustami – chciałem coś powiedzieć i nie zdążyłem. Piszę więc ten list.

Napisałem już o Panu wiele, myślę, że może Pan uznać, iż zbyt wiele, jednak bardzo wiele Panu zawdzięczam. W piśmie „Psychiatra”, które wszak nie jest pismem naukowym, chciałbym wspomnieć Profesora jako człowieka, który uczył mnie pisać także nienaukowo. Zawsze byłem znany z lekkiego pióra i umiejętności oraz chęci pisania na każdy temat.

W mojej psychiatrycznej młodości przejawiało się to z tak egzotyczną aktywnością, jak prowadzenie kontrkulturowego (chyba tak?) pisma „Korektor Front”. Pismo powstawało tylko w jednym egzemplarzu i było pisane czeskim korektorem do maszyn (takim białym syropem) na starych zużytych kalkach maszynowych. Dziś nie ma już ani korektorów, ani kalki i młodsi czytelnicy pewnie nie wiedzą jak to wyglądało. To nieźle wyglądało.

Sądzę i myślę, że się nie mylę, że dla Pana, Panie Profesorze, to była mniej więcej zgroza. Wtedy zupełnie tego nie zauważałem. I dopiero teraz po latach uświadomiłem sobie, jak niezwykle delikatne i taktowne było to, że sugerował mi Pan „zmianę stylu”, a nie wyrzucił przez okno, razem z moim pismem. Biorąc pod uwagę czas (połowa lat 80-tych) i miejsce (szacowny instytut naukowy) wyrzucenie przez okno powinno być najlżejszą z kar. Niezmordowanie i nieustępliwie poprawiał Pan moje błędy we wszystkich rodzajach twórczości – w zaświadczeniach, oświadczeniach, korektorach, historiach, artykułach i raportach z dyżurów.

Właśnie tak – poprawiał. Nie odrzucał, nie wyrzucał, nie niszczył. Tylko cierpliwie i pomału prostował. Tak to teraz widzę. Nie naginał do siebie, tylko uszlachetniał to, co w ogóle nadawało się do użytku. Nie chcę uchodzić za człowieka zarozumiałego, któremu się wydaje, że teraz pisze nie wiem jak dobrze. Nie chodzi o moje obecne pisanie, tylko o tą łagodną i taktowną, a jednak nieustępliwą metodę formacji.

Nie doceniałem jej wówczas i nie przypuszczałem, że w przyszłości (czyli obecnej teraźniejszości) ten sposób postępowania stanie się tak unikalny.

Czy zdążyłem podziękować? Sam Pan wie, że na szczęście tak. Dziękowałem wiele razy i wiem, że moje podziękowania były przyjęte. Czekam spokojnie na nasze następne spotkanie. Choć jakiś tam niepokój zawsze jest – za te wszystkie pochwały to jednak mnie opieprzy... Wiem, że Pan naprawdę nie lubi pochwał.

Więc żeby coś dla równowagi to jeszcze kilka anegdot o Profesorze. Jest ich zresztą dużo, bo ludzie z ciekawą osobowością wywołują samym swoim istnieniem anegdoty, jak kamień koła na wodzie.

Jak wiadomo Profesor, choć duchem wielki, wzrostu był nikczemnego (jeden z asystentów socjalnych nazywał Go zresztą Małym Rycerzem, ale oczywiście tylko po cichutku..). Do swojego wyglądu miał jednak Profesor duży dystans.

Kiedyś włamano się do jego samochodu – czerwonego Poloneza, Profesor lubił czerwone samochody – następnego dnia Profesor opowiadał mi z wielkim przejęciem: „Kolego niech pan sobie tylko wyobrazi tego włamywacza! On musiał przysunąć siedzenie do przodu!! To chyba był sześcioletni chłopiec..” To Profesor przerwał, pomyślał chwilę i dodał „no chyba, że profesor N.” – dorównujący mu wzrostem – „może i on..” tu Profesor zawiesił głos i miałem wrażenie, że oblicza prawdopodobieństwo takiej sytuacji.

Inna zabawna historia wydarzyła się na stołówce. Za komunizmu mieliśmy zwyczaj jadać wspólne posiłki na stołówce i to jest dla mnie miłe wspomnienie, choć sam komunizm wspominam przykro.

Podczas jednego z obiadów siedzący na szczycie stołu Profesor przerwał nagle konsumpcję schabowego (wymienił się zresztą ze mną, bo sam z niewiadomych przyczyn miał jak zawsze dietę i dostał leniwe z sałatką owocową – ja je wtedy uwielbiałem, On nie cierpiał. Teraz też wolałbym schabowego – to jednak starość..) i rzucił w przestrzeń „ja koledzy w młodości to byłem całkiem jak kolega Święcicki, całkiem jak on. Pamiętam kiedyś w wojsku – dali nam zupę, muszę wam powiedzieć, paskudną, na pierwszy rzut oka nie do jedzenia. I ja tak od razu, bez namysłu, pięścią w stół i mówię „Nie będę tego jadł”. Tak koledzy, tak zrobiłem – całkiem jak kolega Święcicki – mam nadzieję, że się kolega nie gniewa? A wtedy taki sierżant, widać, że wredny typ, podchodzi do mnie i takim głosem, wiecie, surowym, mówi „Pużyński, jedzcie tę zupę, ale już!”.

Tu Profesor zamilkł i wrócił do kotleta. Cisza trwała przez kilka minut, wreszcie ktoś – dr Kłosiński może?- odważył się zapytać „No i co? Co się dalej stało Panie Profesorze?”. „No nic. Zjadłem, a co się będę z chamem kłócił” – odpowiedział niespeszony Profesor.

Historia ta weszła na stałe do instytutowych annałów i była znana pod tytułem „Być jak kolega Święcicki” (lub w mniej przyjemnej dla mnie wersji „Byłem psychopatą jak Święcicki..”).

Co jest szczególne w tej historii – oczywiście z jednej strony tęsknota do tego, żeby być „niegrzecznym chłopakiem”, z jakiegoś powodu w życiu Profesora bardzo wyraźnie obecna, a z drugiej strony niezwykła delikatność i grzeczność, którymi się charakteryzował i co sprawiało, że jednak tym niegrzecznym chłopakiem być nie mógł.

Nie żegnam się z Panem, Panie Profesorze, bo jako chrześcijanie obaj wiemy, że byłoby to bez sensu. Jeśli to prawda (a nie mam pojęcia czy tak jest), że po przemianie mamy wybór – to zapewne jest Pan już Niegrzecznym Chłopakiem, albo kimś jeszcze innym, ale nie ma szans, żebyśmy się nie rozpoznali.

Oczywiście zakładając, że obaj trafimy do tego samego miejsca. Wiem, gdzie Pan jest, ale ze mną sprawa nie jest rozstrzygnięta – myślę, że obaj byliśmy wyznawcami tego samego nurtu, który można by nazwać chrześcijaństwem surowym, tak jak Pan nie liczę na pogłaskanie po główce i mam zamiar się jeszcze trochę postarać, żebyśmy jednak kiedyś skończyli naszą ostatnią rozmowę…



tagi: wspomnienie  profesor pużyński 

lukasz-swiecicki
3 listopada 2023 09:45
2     605    8 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

stanislaw-orda @lukasz-swiecicki
4 listopada 2023 10:14

Cudowne wspomnienie

zaloguj się by móc komentować

kamiuszek @lukasz-swiecicki
4 listopada 2023 19:56

"Był ze mnie mały Pius" - :-)

Dzięki za ładną gawędę.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować