-

lukasz-swiecicki

BARF - rzecz o Borysie, apetycie i mojej sierści. I o miłości. Przede wszystkim.

BARF, rzecz o Borysie, apetycie i mojej sierści. I o miłości. Przede wszystkim.

 

To jest pierwszy tekst, który poświęciłem Borysiowi – małemu munsterlanderowi z którym się przyjaźnię od niemal ośmiu już lat. Ponieważ Boryś ma wielu fanów, więc postanowiłem, że przypomnę jak to się zaczęło między nami.

Szpulcia, której poświęciłem niejeden ze swoich felietonów (jeszcze się z nimi ujawnię), odeszła. Wytrzymała aż do Bożego Narodzenia (chodzi o rok 2016). A właściwie to ja ją wytrzymałem. Z powodu powiększającego się guza nowotworowego nie mogła jeść, ale z niezwykłym uporem trzymała się życia. Ostatecznie to ja musiałem podjąć decyzję.

Czemu o tym piszę? Nie dlatego, żeby koniecznie epatować Czytelników szczegółami z mojego życia (choć nie jestem jakimś wielkim przeciwnikiem takiego epatowania…). To wydarzenie skłoniło mnie, nie po raz pierwszy, do zastanowienia się nad kwestią eutanazji.

Jestem ideowo bardzo przeciwny wszelkim działaniom zmierzającym do skrócenia życia człowieka. Właściwie przenoszę to także na zwierzęta, choć muszę przyznać, że nie jestem wegetarianinem, ale rozumiem i przyjmuję argumenty „prolajferskich” wegetarian – po prostu jestem uzależniony od mięsa i to raczej mój problem.

Po raz kolejny dotarło do mnie jednak, że być przeciwnym ideowo i skonfrontować się z czymś naprawdę, to dwie różne rzeczy. Miałem poczucie, że Szpulka cierpi bez sensu i że jednak muszę podjąć w tej sprawie decyzję. Ale równocześnie zadawałem sobie pytanie czy rzeczywiście mam prawo podejmować decyzje tego typu. I naprawdę nie umiem odpowiedzieć jak jest.

Wydaje mi się, że problem polega na tym, że wszelkie życie jest tak bardzo efemeryczne, ulotne, krótkie i często związane z cierpieniem. Jest cudem, nie tylko w tym znaczeniu, że zostało cudownie rozpoczęte przez Boga, ale także dlatego, że jest tak cudownie niemożliwe, żeby coś takiego jak życie zaistniało. Właściwie wszystko wskazuje na to, że możliwe jest tylko nie-życie i że jest to po prostu fizycznie znacznie łatwiejszy, a więc i bardziej prawdopodobny, stan.

W związku z tym musi się pojawić pytanie o wąski margines bezpieczeństwa. Jeśli raz uznam, że mogę decydować, iż jestem w stanie ocenić wielkość cudzego cierpienia (a dotyczy to nie tylko ludzi jak mi się wydaje), to gdzie się zatrzymam?

Jeśli uznam, że to ja decyduję, które życie jest warte życia – to dokąd zajdę?

Prosta droga do zabijania dzieci z zespołem Downa.

(W tym miejscu jakaś czytelnica pierwszej wersji tego felietonu napisała, że ona, ta czytelnica, myślała, że ja jestem fajnym gościem, co umie pisać, a ja jestem zwykłym bydlakiem, który „terminowanie” ciąż downowskich nazywa zabijaniem… Warto przy tej okazji zwrócić uwagę, że ja nic tu nie piszę o terminowaniu, tylko po prostu o zabijaniu dzieci. O tym, że terminowanie jest zabijaniem to już czytelnica sama wiedziała i sobie dośpiewała. Bóg z nią, bo ja niestety z nią nie jestem).

Może się to komuś wyda głupim hamletyzowaniem, w końcu piszę tylko o „uśpieniu” psa (obrzydliwi jesteśmy w tym ubieraniu w słodkie słówka „usypianie psa”, „terminowanie ciąży”, jak słusznie mówił jeden z moich kolegów można także mówić o „przerywaniu emerytury” podczas napadu rabunkowego na staruszkę – czemu nie do cholery??), ale po prostu usiłuję jak najbardziej uczciwie opisać co się działo w mojej głowie w związku ze sprawą umierania Szpulki.

Z jednej strony znów miałem wątpliwości, ale z drugiej strony podjąłem decyzję, co do której myślałem, że jej nie podejmę. Nie wiem czy zrobiłem dobrze, ale nie mam też przekonania, że źle. Dowiedziałem się czegoś o sobie – nie jestem tak monolityczny jak myślałem. Ciekawe.

W międzyczasie jednak pojawił się w moim życiu Borys i było to POJAWIENIE SIĘ. W życiu miałem kilka psów (w felietonie o Szpulci pisałem już o tym, że nie akceptuję określenia „mieć psa”, ale nie wiem czym je zastąpić..), ale teraz wiem, że to zupełnie nie było to.

Co ciekawe – wcale nie chciałem Borysa. Wymyśliła go moja Żona i miałem poważne podejrzenia, że nie jest to najlepszy pomysł - co najmniej. Tymczasem okazało się, że to był świetny pomysł.

Oszczędzę jednak Czytelnikom opowieści o tym jaki Borysek słodziutki i kochany, bo nie bardzo się czuję w takich tekstach, a poza tym „kochane pieski” mają już całkiem sporą literaturę i więcej chyba nie trzeba. A ja zupełnie nie o tym.

Psa trzeba zasadniczo czymś karmić (tu dochodzimy do tematu przewodniego – o apetytach!). Ponieważ drogi Borysek jest naszym pieszczoszkiem (itd.) otrzymał jakąś wyszukaną karmę. Okazało się, że brzuszek boli, a i kupeczka nieładna.

Czyli co? Druga karma, jeszcze bardziej wyszukana.

A brzuszek swoje, biegunka narasta, pies wychudzony, słowem – marnie. Zaczęło mnie to wszystko naprawdę martwić, zaczął mi się śnić Borys ranny, zakrwawiony itd. Myślałem o tym, że nie spełniam dobrze swojej funkcji opiekuna.

Na jednym ze spacerów spotkałem parę (w moim wieku) ze świetnie wyglądającym rodezjanem (taki duży płowy pies z pręgą na grzbiecie; w tym wypadku to była suczka, o imieniu Mija – dowiedziałem się o tym chwilę później). Pochwaliłem pieska (w rzeczywistości suczkę, ale na skutek męskiego szowinizmu w Polsce zawsze się mówi o psach, nie to co w Rosji – bo tam zawsze o sukach, pewnie jest tam mniejszy szowinizm, czy jak?). „To dlatego, że odżywia się barfem” – usłyszałem w odpowiedzi na moje szczere komplementy.

Chyba kiedyś w przeszłości słyszałem o barfie, ale nigdy się nad tym nie zastanawiałem.

Od państwa Rodezjanów (chcąc nie chcąc w ten sposób nazywam bardzo wielu ludzi – wychodząc co chwila na spacer z niezwykle aktywnym psem poznaje się mnóstwo ludzi, no ale przecież się sobie nie przedstawiamy, choć rozmawiamy ze sobą codziennie !!, w związku z tym znam panią Labrador, pana Boksera, pana Gończego no i oczywiście wielu państwa Kundelków – zwykle z przydomkami Sympatyczny, Złośliwy, W Kagańcu), a więc od państwa Rodezjanów dowiedziałem się, że barf to jest to, czego mój pies naprawdę potrzebuje – to właściwa, zróżnicowana dieta z surowego mięsa i kości, po której Borys będzie naprawdę szczęśliwy.

Oczywiście nie wierzę w takie rzeczy. Już nikt nie wierzy, bo jesteśmy zatruci tonami sprytnej reklamy, która obiecywała nam włosy do samej ziemi i takie malutkie hemoroidy, a w efekcie zawsze jest tak, że włosy wypadły, a hemoroidy owszem urosły. Staliśmy się jak ci uczniowie z opowiadania Mrożka i przestaliśmy wierzyć w słonie (nadmuchany słoń w zoo występujący w tym opowiadaniu to niezwykle prorocza wizja reklamowego świata). I na ogół bardzo słusznie. A jednak czasem zdziwienie!

Barf zadziałał od pierwszego razu. Borys zjadł wielką porcję cuchnących, surowych i niemytych wołowych żołądków i wszystko mu odeszło.

Brzuch przestał boleć. Kupka zmalała do rozmiarów jednego bobeczka na 12 godzin (przedtem była słoniowa kupa co godzinę i to wcale nie nadmuchiwana..). Oczy przestały ropieć. Sierść stała się naprawdę piękna.

Po tygodniu zadzwoniłem do pani od barfu i spytałem czy nie mógłbym kupić dla siebie. Naprawdę tak zrobiłem. Na widok tej sierści gotów byłem żreć żołądki. Choć potwornie cuchną. Niestety – pani nie miała nic dla ludzi i nadal sierść mam co prawda błyszczącą, ale niezbyt miękką…

Ale to nie jest także felieton o mojej sierści. Ani, tym bardziej o surowym mięsie. To jest felieton o miłości. Po kilku dniach przygotowywania Borysowi posiłków – bo barf nie jest gotowcem, dostaje się prefabrykaty, ale samemu trzeba dobrać, pomyśleć, pomieszać – uświadomiłem sobie, że naszym problemem, jeśli chodzi o karmienie psów, jest kompletny brak miłości.

Bo miłość to nie są jakieś emocyjki, tylko kupa myślenia we właściwym kierunku. Tożsamość ipso facto. Dochowanie obietnicy.

Kupujemy jakieś twarde surogaty, których psy nie lubią, bo tak jest nam wygodniej. Bo to nie śmierdzi, nie zajmuje dużo miejsca, no i potem odmierzamy te bezduszne miarki. Jak proszek do pralki. To jest obrzydliwe. To nie jest miłość.

Trzeba karmić z miłością, trzeba karmić z czułością, bo inaczej karmiona osoba będzie nam zanikać w oczach, nie będzie szczęśliwa i nie ma nawet co mówić o sierści.

Niespodzianka – to dotyczy nie tylko psów, moje wnuki też tak mają.

Tego się dowiedziałem od Szpulci i Borysa.

Kocham Was. A przynajmniej staram się bardzo.



tagi: miłość  borys  barf 

lukasz-swiecicki
17 kwietnia 2024 16:29
5     403    8 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

MarekBielany @lukasz-swiecicki
17 kwietnia 2024 22:27

CAŁY NARÓD BVDVJE SWOJĄ STOLICĘ

?

 

 

 

zaloguj się by móc komentować

Grzeralts @lukasz-swiecicki
18 kwietnia 2024 06:14

Bo o zwierzę trzeba dbać jak o zwierzę. O to, na którym sami jesteśmy zaimplementowani zresztą też. Czyli chcąc dać mu miłość, trzeba dojść, czego ono naprawdę potrzebuje, a nie czego my myślimy, że potrzebuje. Mogą to być cuchnące flaki, niestety. 

A co do uśpienia, to kryterium najprostsze zaproponował mój weterynarz: "Ale to wasz pies cierpi, czy wy? Bo może to nie jego trzeba uśpić?" ;) No i pies sobie łazi, choć z mózgiem kury. Nie jest to zagadnienie łatwe w ocenie, zwłaszcza wobec psów nam bliskich, ale kiedyś u każdego stworzenia zaczyna się jednak "terminalne stadium" i po ludzku jest wtedy zastosować eutanazję jako ersatz sedacji terminalnej. Z całą pewnością nie można zaś stosować terapii daremnej, bo to dopiero będzie bolało (i psa, i właściciela). 

zaloguj się by móc komentować

chlor @lukasz-swiecicki
18 kwietnia 2024 20:42

Smacznie gotuje się dla tego kogo się kocha. Moja żona zmarła w marcu i już nie mam po co gotować smacznie. Gdybym kochał siebie, to może...

 

zaloguj się by móc komentować

KOSSOBOR @lukasz-swiecicki
19 kwietnia 2024 00:16

Miłość do zwierzaków niejedno ma imię.

Mnie barf przerasta... Takoż wyobrażenie moich borzojek, ciągnących krwawe/śmierdzące szczątki po domu /legowiska czyli kanapy - dawniej moje... - mają w salonie/. Zatem zapewniam im różnorakie jedzonko, a gdy surowe kości - to w ogrodzie. 

Natomiast nasze konie przez cały sezon zimowy dostawały mesz, czyli kombinację owsa, różnych dodatków, lnu, ziół zalewanych gorącą wodą i to wszystko, w wiaderkach otulonych kocykami stało do wieczornego obroku. Wieczorem każdy rumak dostawał swoje wiaderko do żłobu. Jeszcze to jedzonko parowało. Końskie pyski były w widocznej ekstazie! A zapach w zimowej stajni był cudowny! Taki, że potem pędem leciało się do domu na kolację :) 

Zatem człowiek był dobry i dla zwierząt, i dla siebie :)

zaloguj się by móc komentować

lukasz-swiecicki @chlor 18 kwietnia 2024 20:42
19 kwietnia 2024 21:28

Bardzo, bardzo współczuję. Naprawdę.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować